Mieszkać w Norwegii i nie umieć jeździć na nartach? Nie da się – usłyszałam kiedyś od Norwega. Nie sądziłam, że tak szybko przekonam się o prawdziwości tej tezy. A wszystko za sprawą Młodego. Przestraszony przyszedł kiedyś z planem zajęć szkolnych i powiedział, że jak pogoda dopisze to idą z klasą na biegówki. Na tym samym planie widniała skala ocen z opisem umiejętności. Żeby dostać tróję trzeba na prawdę sporo umieć… I tak oto narty w Norwegii stały się naszym nowym obowiązkiem.
Tegoroczna zima nie dopisuje i to w zasadzie tylko dzięki temu Młody nie miał jeszcze wspomnianych wyżej zajęć. Nie zmienia to faktu, że konieczność nauczenia Go wzięliśmy sobie mocno do serca. Narty w Norwegii to obowiązek i kropka. Na szczęście są miejsca w których śniegu nie brakuje (Norwegia ma to do siebie, że temperatura zmienia się tu z każdym kilometrem). Trzeba tylko poszperać w Internecie i sprawdzić gdzie mają najlepsze warunki do jazdy lub gdzie prognozują opady śniegu (najpopularniejsza strona z prognozą pogody). Niestety trzeba też pokonać dobrych paręset kilometrów i wydać tysiące koron na okrutnie drogi nocleg (trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem – większość hoteli i ośrodków w ostatniej chwili nie ma już wolnych miejsc). Pamiętajmy też, że jedzenie w takich miejscach również do najtańszych nie należy. Jednak opcja jest i to się liczy.
Miejscówka w Trysil – bezcenna
My mamy to szczęście, iż moja przyszła-niedoszła teściowa mieszka w Trysil, więc w naszym przypadku jedynym kosztem jest dojazd (paliwo i opłaty za bramki na autostradzie). Byliśmy w Sylwestra, byliśmy w jeden ze styczniowych weekendów. Za każdym razem śniegu masa podobnie jak i ludzi niestety – jak to na norweskie Zakopane przystało. Na szczęście nie były to ilości ekstremalne – styczeń nie należy tu do ulubionych przez narciarzy miesięcy, przede wszystkim ze względu na spory mróz i słońce, a w zasadzie jego brak. Pojawia się – i owszem, ale nie na długo – na chwilę tylko wygląda zza góry i tak jak szybko wychodzi, równie szybko znika. Dlatego prawdziwe tłumy pojawiają się dopiero w lutym.
Trysil, Hemsedal czy Hafjell…!?
Przy okazji wycieczek związanych z meczami Młodego widziałam stok w Kongsberg, jednak nie widnieje on na liście tych szczególnie polecanych. Za to norwescy miłośnicy narciarstwa umieścili na niej wspomniane powyżej ośrodki narciarskie: Hemsedal, Hafjell i Trysil. Osobiście byłam w tylko w tym ostatnim, więc nie będę się wymądrzać. Druga sprawa, że żaden ze mnie narciarz, tym bardziej nie mam prawa głosu. Na stoku spędziliśmy zaledwie jeden dzień, z czego akurat ja nie powinnam w ogóle wspominać, że byłam „na stoku”, co najwyżej u jego podnórza :) Tchórz ze mnie i ciamajda, więc przykleiłam się do taśmowego wyciągu dla dzieci i tak w kółko – zjeżdżałam kilkanaście metrów na nartach i wracałam „na taśmie” z powrotem pod górkę.
Narty w Norwegii – zaczynają od małego

Narty w Norwegii są tak popularne jak piłka nożna i siatkówka w Polsce – razem wzięte! Uczą się od małego. Mimo, że był to piątek, dzień szkolny – na stoku roiło się od dzieci – jeżdżących z rodzicami lub całymi grupami w szkółkach narciarskich
Dzieci na stoku sporo, wszystkie śmigają na nartach i deskach tak jakby się nich urodziły. No cóż, nie ułatwiało to sytuacji. Młody się wstydził, żal mi było dzieciaka, więc tym bardziej, chcąc pokazać mu, że nie mamy powodu do wstydu, robiłam dobrą minę do złej gry i uparcie korzystałam ze wspomnianej taśmy. Patrzyły na mnie te małe, norweskie stworzenia z politowaniem, ale jakoś mnie to nie zrażało. Pamiętam jedynie, że zaczerwieniłam się lekko, kiedy jedna z mamusiek pouczała swoje na oko pięcioletnie dziecko, że nie powinno korzystać z „mojego” wyciągu, bo to jest dla maluchów, a ono jest już dzieckiem przecież. No cóż, więc ja jako ten 180 centymetrowy maluch z 36 wiosnami na karku śmigałam po taśmie nie zważając na nic.
Nie ma to jak pomylić wyciągi…
Młody najpierw jeździł ze mną (tyle, że On wybrał snowboard), za to dzień swój pierwszy dzień na desce zakończył ekstremalnie. Jako że utrzymywał się już w pionie i jakoś sobie radził, Norweg namówił Go na wjazd na kolejny poziom. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że Młody pomylił zjazdy do wyciągów. Zjechał niżej niż powinien, nie mieli już jak wrócić, a tam gdzie dojechali był tylko jeden wyciąg na kolejną, o wiele trudniejszą trasę. Mogli zadzwonić po pomoc, ale oczywiście tego nie zrobili. Nie wiem jakim cudem, podobno zaliczając po drodze tylko trzy upadki Młody zjechał, przeżył, a pierwsze co powiedział po podjechaniu do mnie:
„O jaaa! To w końcu była prawdziwa jaaazda!” – reakcja Młodego po pierwszym zjeździe ze stoku…
To, że ja w między czasie dostałam kilku zawałów serca (widziałam, że pomylił zjazdy, więc przewidywałam co Ich czeka, poza tym traf chciał, że akurat w tym samym czasie po stoku dość często jeździły skutery ratunkowe) nie miało dla Nich większego znaczenia. Poza tym jednym zjazdem z Młodym, Norweg oczywiście śmigał przez cały czas na desce z samego szczytu. W zasadzie mogłam się tego spodziewać, przecież właśnie w Trysil spędził połowę dzieciństwa, więc to oczywiste, że umie jeździć, po drugie lubi prędkość i adrenalinę, czyli wszystko to, czego ja raczej unikam. Trochę mu tych umiejętności zazdrościmy, ale tylko dzięki niemu mamy takie fajne zdjęcia z góry :)

Trysilfjellet – hesten – koń czyli wyciąg orczykowy, a w zasadzie jego fragment – ten znajdujący się na samym szczycie
Po tak ekscytującym dniu najchętniej od razu:
- położyłabym się na kanapie i gapiła się na pierwszą lepszą komedię romantyczną
- położyła się gdziekolwiek
- poszła spać
Z powyższego wybierz dowolne, byle bez ruchu i w pozycji poziomej :). W między czasie padła jednak propozycja nie do odrzucenia – Ciacho i gorąca czekolada? – Zawsze! Na szczęście kawiarni na stokach całe mnóstwo, więc z łatwością zrealizowaliśmy nasz plan. I ten związany ze słodkościami i ten poprzedni – chwilę później…
Do miłego!
Dodaj komentarz